Bez kompleksów. Rozmowa z gen. broni BRONISŁAWEM KWIATKOWSKIM
– O krakowskiej generalicji, którą Pan reprezentuje, można powiedzieć, że została w dużym stopniu ukształtowana przez Bractwo Kurkowe. Wielu z Panów uczestniczyło przez długie lata w życiu brackim, nie będąc jeszcze nawet starszymi oficerami.
– Bardzo cenię sobie współpracę z krakowskim Bractwem Kurkowym, której początki sięgają mojej służby w 6.Pomorskiej Dywizji Powietrzno–Desantowej. Niewiele jest organizacji, które mogą poszczycić się tak wspaniałymi tradycjami i 750–letnią historią. Jubileusz, do którego przygotowują się dziś bracia kurkowi wraz z samorządem Krakowa to wielkie wydarzenie. Bractwo ma ogromne znaczenie edukacyjne również dla wojska, pokazuje ciągłość tradycji, polskiego stroju i historii oręża. Żartuje sobie czasem, że ma ono również i dziś pewien potencjał obronny. Wszak to w skali kraju wiele tysięcy szabel i luf.
– Jakie wydarzenie, spośród związanych z działalnością krakowskiego Bractwa Kurkowego, zrobiło na Panu największe wrażenie?
– Myślę, że zjazd europejskich towarzystw strzeleckich, który odbył się w Krakowie w roku 1998. Była to przepiękna impreza, z udziałem przedstawicieli najstarszych organizacji z całej Europy, która miała piękny finał na Rynku Głównym i na Błoniach. Mam nadzieję, że podobny charakter będą miały obchody jubileuszu 750–lecia Bractwa Kurkowego.
– Jest Pan jednym z tych polskich dowódców, którym przypadło w udziale dowodzenie siłami stabilizacyjnymi w Iraku. Czy myślał Pan w przeszłości, że kiedykolwiek zetknie się z rzeczywistym polem walki?
– Myślę, że każdy żołnierz przygotowuje się do walki. Większość z nas ma świadomość, że może być użytym do działań bojowych. Kiedy zapytano mnie, czy chcę jechać do Iraku, odparłem, że nie po to mnie ojczyzna szkoliła, abym siedział w domu. Jako młody człowiek z pewnością nie mogłem przewidzieć, że będę służył w jednej formacji z Amerykanami i Anglikami…
– Można odnieść wrażenie, że w młodości myślał Pan o jakimś bardzo spokojnym zajęciu. Z biografii wynika, że chciał Pan zostać leśnikiem..
– Nauka w Technikum Leśnym w Krasiczynie nie była sielanką, cechował ja prawdziwie wojskowy dryl. Chodziliśmy w mundurkach, w szkole – dodam – byli niemal sami chłopcy. Mieliśmy w niej tylko dwie dziewczyny. Rano pobudka, zaprawa poranna, apel i wieczorem również apel. Obowiązywały nas przepustki, gdy chciało się wyjść poza obręb pięknego parku – na terenie którego znajdował się pałac z technikum. Na każde wyjście potrzebne były podpisy wychowawcy klasy i kierownika internatu, co właściwie oznacza, że w szkole było gorzej niż w wojsku, gdyż tam dostaje się przepustkę tylko od jednego przełożonego. Tymczasem człowiek zwykle był „podpadnięty” u wychowawcy lub u kierownika internatu, i w związku z tym uzyskanie przepustki było zawsze bardzo problematyczne. Dyscyplina w szkole była bardzo wysoka. Obowiązywała w niej nauka własna, wszystkie zajęcia były obowiązkowe. Dla mnie, poza jakimiś niewielkimi różnicami w regulaminie, dryl w szkole był większy nawet niż w wojsku.
– Teraz jest mi nieco łatwiej zrozumieć wojskowe powołanie w Pana przypadku.
– Wojsko wybrałem dlatego, że chciałem się uczyć dalej, a możliwości finansowe moich rodziców były niewielkie. Tymczasem wojsko dawało młodemu człowiekowi wszystko to, co niezbędne do dalszego kształcenia.
– Jaką wybrał Pan specjalność?
– Poszedłem do Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu…
– …czyli do popularnego „Zmechu”, z którego rekrutuje się większość kadry dowódczej w Wojsku Polskim.
– Tak, jest to szkoła dowódcza, która otwiera przed absolwentami możliwość służby na każdym stanowisku. Uważam, że tworzy ona od lat bardzo dobre podwaliny pod dalszą działalność zawodową.
– W Pana biografii istotną cezurę stanowi rok 1990. Trafił Pan wówczas do Akademii Dowodzenia Bundeswehry, co dało asumpt do dalszej kariery w Wojsku Polskim.
– Należałem do pierwszej generacji oficerów, którzy byli kierowani na Zachód. Był to taki pierwszy nasz marsz w tym kierunku po naukę i doświadczenie, co miało bezpośredni związek z rokiem 1989 i przemianami, jakie w Polsce nastąpiły. Było to krótko po rozpadzie Układu Warszawskiego i każdy przybysz ze Wschodu był traktowany przez oficerów NATO z pewną rezerwą. Byliśmy bacznie obserwowani, przede wszystkim uważnie oceniano nasze wojskowe umiejętności.
– Oficerowie z Zachodu dystansowowali się od Was?
– Na zewnątrz okazywali sympatię, jednak trudno powiedzieć, co naprawdę wówczas myśleli. Na pewno występował po obu stronach pewien rodzaj podejrzliwości. Nas uczono przez długie lata, że NATO to wróg, ich – że zagrożeniem dla wolności i demokracji jest Układ Warszawski.
– Wyniósł Pan z tego okresu jakieś trwałe przyjaźnie?
– Do tej pory utrzymuję bliskie kontakty z oficerami, z którymi się zetknąłem w akademii. Spotykam się z nimi na dorocznych zjazdach absolwentów, obserwujemy kariery moich przyjaciół. Raz w roku każdy z nas przesyła do jednego z kolegów aktualną informację o tym, gdzie jest, co robi i jakie zajmuje stanowisko. Ten zaś rozsyła je wśród pozostałych.
– Czy było to środowisko, które diametralnie odróżniało się od tego, z którym na co dzień miał Pan do czynienia w Polsce?
– Oczywiście. W akademii przebywali ze mną oficerowie z 32 krajów, praktycznie przyjechali do Niemiec z całego świata, nie tylko z krajów należących do NATO. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Zasadnicza różnica to ta, że szkolenie w PRL polegało na tym, że godzinami siedziało się w szkole albo w polu. Cały czas było tylko „wojsko i… wojsko”. Tam natomiast, wiele czasu spędzaliśmy wśród lokalnej społeczności, w podróżach, wizytach w instytucjach samorządowych i rozmaitych firmach. Dziś znam Niemcy niemal tak dobrze jak Polskę. W szkoleniu tym chodziło o ukształtowanie żołnierza, który ma własny pogląd na politykę, życie społeczne i gospodarcze.
– Prawdopodobnie to znajomość języka niemieckiego sprawiła, że trafił Pan do Akademii Bundeswehry?
– Tak, język był jednym z powodów, że zostałem tam skierowany, drugim – zajmowane wówczas stanowisko szefa sztabu 6. Brygady Desantowo–Szturmowej.
– Syria była pierwszym regionem, w którym potencjalnie mógł Pan zetknąć się bezpośrednio z akcjami militarnymi. Nie miał Pan żadnych obaw wyjeżdżając do tego kraju?
– Wyjazd do Syrii był misją pod egidą ONZ i miał charakter pokojowy. Z pewnością nie należał do najtrudniejszych. Przebywaliśmy w strefie rozdzielenia, gdzie panowała cisza i spokój. Wyjazd ten miał dla mnie duże znaczenie, gdyż dał mi pierwszy kontakt z innymi armiami oraz językiem angielskim, co okazało się bardzo inspirujące. Udział w misji był moją inicjatywą, chciałem nabrać nowych doświadczeń.
– Irak, w którym przebywał Pan trzykrotnie, jest nieporównanie bardziej niebezpieczny….
– Dla wojskowego jest to jedno z najtrudniejszych miejsc na świecie. Na początku bardzo trudna była Bośnia, później Kosowo. Irak wydaje mi się obecnie trudniejszy nawet niż Afganistan.
– Zdarzyło się już Panu być bezpośrednio w centrum walk?
– Nigdy nie byliśmy misją bojową i nigdy też nie szliśmy na pole walki. Prowadziliśmy w wymienionych przeze mnie krajach misję szkoleniową, albo stabilizacyjną. Trudno mówić o bezpieczeństwie, gdy człowiek znajduje się cały czas w konfrontacji z działalnością terrorystyczną. Podczas ostatniej misji w Iraku kierowałem przedsięwzięciami mającymi na celu przeciwdziałanie wszelkim aktom terroru. Sami nie atakowaliśmy, ale byliśmy nieustannie celem ataków. Podczas ostatniej, trzeciej zmiany nasze dwie bazy – „Echo” w Diwanii i „Delta” w Al Kut – były ostrzelane ponad 170 rakietami na przestrzeni niespełna 7 miesięcy.
– Bazy te zajmują duży teren?
– Baza w AlKut jest rozległa, bo w jej skład wchodzi lotnisko, natomiast baza w Al Diwanii jest mała, dlatego bardziej narażona na ataki rakietowe. Najgorszy był atak przeprowadzony 25 sierpnia. Jedna z rakiet trafiła wówczas w stołówkę, na 10 minut przed otwarciem, gdzie jednorazowo spożywa posiłek ponad tysiąc osób. Trudno sobie wyobrazić, jakie mogły być skutki tego ataku, gdyby nastąpił kwadrans później.
– Nie ma Pan kłopotów z adaptacja do nowych warunków, gdy trafia Pan w miejsca ze skomplikowaną, szczególnie delikatną sytuacją etniczną?
– Każdą misję poprzedza okres przygotowań obejmujący zapoznanie się z terenem, warunkami politycznymi i ekonomicznymi. Naszym obowiązkiem jest poszanowanie lokalnych zwyczajów, gdyż od tego zależy to, w jaki sposób będziemy postrzegani, jest to też jeden z podstawowych warunków naszego bezpieczeństwa. Przygotowania, w trakcie których otrzymujemy niezbędna dawkę wiedzy umożliwiającą funkcjonowanie w danym kraju, obejmują wszystkie szczeble misji. Irak jest miejscem znanym mi dość dobrze. Ostatnio przebywałem w nim 1,5 roku. Niestety, sytuacja w tym kraju coraz bardziej się komplikuje. Pamiętam, że za pierwszym razem byliśmy witani bardzo serdecznie. Nasze bazy znajdują się w strefie szyickiej, zamieszkiwanej przez ludność uciskaną przez Saddama. Ludzie ci spodziewali się, że ich sytuacja z biegiem czasu szybko zmieni się na lepsze. Niestety, nie jest to takie proste. Coraz więcej sygnałów świadczy o tym, że ten kraj jest na krawędzi wojny domowej. Ludzie są zastraszani i karani śmiercią za współpracę z wojskami sojuszniczymi.
– W jaki sposób odreagowuje Pan napięcia i stresy?
– Myślę, że mam mocną psychikę. Mimo że znajdowałem się w wielu stresujących, krytycznych sytuacjach i widziałem straszne sceny, nie wywarło to jakiegoś negatywnego wpływu na mnie, jak sądzę. W swoim postępowaniu kieruję się rozwagą. Lubię góry i jazdę na nartach. Myśliwym jestem aktualnie w zawieszeniu, gdyż ze względu na swoje częste wyjazdy wyrejestrowałem się z koła. Przyznam się, że cieszy mnie praca wokół domu.
– Przebywając w różnych stronach świata powraca Pan do Krakowa. Czuje się Pan krakowianinem? Można bowiem odnieść wrażenie, że wrósł Pan w to miasto na trwałe.
– W Krakowie mieszkamy od roku 1980. Tutaj urodziły się nasze dzieci i to one są rodowitymi krakowiankami. Nie wiem, czy można czuć się krakusem już w pierwszym pokoleniu. Na pewno chciałbym, żeby zaakceptowało mnie moje krakowskie otoczenie, choć wiem, że krakusem jest tylko ten, kto się wywodzi z tego miasta. Jestem rodowitym rzeszowiakiem, ale Kraków bardzo lubię. Właściwie to jednak dopiero moje dzieci korzystają ze wszystkiego tego, co piękne to miasto oferuje dziś młodemu człowiekowi…
– Jak postrzega Pan polskich oficerów na tle pozostałych nacji? Czy deklarowane przez polskie wojsko przywiązanie do etosu rycerskiego wpływa na jakość służby?
– Moja obserwacja jest bardzo pozytywna. Udział polskiego wojska w NATO jest znaczący, mimo że jesteśmy młodym krajem członkowskim. W Iraku Polska ma własną strefę – obok Brytyjczyków i Amerykanów, co świadczy o zaufaniu, jakim darzą nas sprzymierzeni. Braki wynikające z mniejszych możliwości finansowych i sprzętowych nadrabiamy obowiązkowością życzliwością, a nawet poczuciem humoru. Osobiście jestem pełen uznania, że wojsko jako grupa społeczna zrobiło tak duży postęp w otwarciu się na inne kraje.
Rozmawiał: JANUSZ MICHALCZAK
CV
Śp. gen. broni Bronisław Kwiatkowski zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu TU-154 w dn. 10 kwietnia 2010 roku. Był dowódcą 6. Brygady Desantowo–Szturmowej im. gen. bryg. Stanisława Sosabowskiego w Krakowie. W 2003 roku został zastępcą dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum Południe w ramach I zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego po II wojnie w Zatoce Perskiej. Po powrocie do Polski w 2004 roku pełnił funkcję zastępcy dyrektora Centrum Szkolenia Sił Połączonych NATO w Bydgoszczy. W 2005 przebywał w Iraku jako szef Szkolenia Misji Szkoleniowej NATO. W roku 2006 dowodził Wielonarodową Dywizją Centrum Południe. Zastępca dowódcy 2. Korpusu Zmechanizowanego. W chwili śmierci był dowódcą operacyjnym Sił Zbrojnych RP (rozmowa została przeprowadzona w marcu 2007 roku).
Cześć Jego Pamięci!